Obóz harcerski, gdzie byłem komendantem zajmował około pół hektara nad dużym jeziorem. Stało tam kilka małych domków campingowych dla kadry i duże wojskowe namioty dla uczestników, których było ponad osiemdziesięciu, a razem z kadrą i obsługą było ponad sto osób. Zaraz po zagospodarowaniu się na dobre, mógł to być czwarty albo piąty dzień, zmontowaliśmy sobie małego brydżyka, który przeciągnął się prawie do świtu. Po jego zakończeniu gęstość dymu tytoniowego w moim domku przekraczała wszystkie dopuszczalne normy, co całkiem uniemożliwiało położenie się spać. Wziąłem, więc wędkę oraz (ponieważ było to okoniowe jezioro) lornetkę i pomaszerowałem do stojącej przy pomoście motorówki. Przy przeglądaniu jeziora w poszukiwaniu nisko latających mew i rybitw zauważyłem daleko, gdzieś może pół kilometra od brzegu pływaka. W nieskoordynowanych ruchach wyraźnie było widać zmęczenie. Zapominając o rybach odpaliłem silnik i popędziłem w jego kierunku. Ze zdziwieniem zobaczyłem młodziutką dziewczynę, podpłynąłem bliżej i rzuciłem jej rzutkę. Kiedy pomagałem jej wejść do łodzi usłyszałem:
- Całe szczęście, że Druh Komendant się tu znalazł, bo dużo nie brakowało a bym się utopiła.
- Zamarłem z przerażenia.
- Ja się nie znalazłem, bo się nie gubiłem - warknąłem - a Ty rano pojedziesz do domu.
- Naprawdę nie będę mogła zostać?
- Ty zostaniesz, a ja się wcale nie położę spać, żeby Cię pilnować, albo przywiążę Cię za nogę do drzewa.
- Ale to mój jedyny wyjazd w te wakacje.
- To, co ja mam do cholery z tobą zrobić?
- Niech mnie Komendant porządnie spierze, ale nie wyrzuca. - Poprosiła przez łzy.
Zamilkłem na taki niecodzienny pomysł.
- Tak jak nigdy jeszcze nie dostałam żebym nie mogła usiąść - dodała - ale ja muszę zostać.
Sam nie wiedząc, dlaczego skierowałem łódź w kierunku małej gęsto porośniętej wysepki, którą spenetrowałem z przyjaciółmi kilka lat wcześniej. Po chwili ukazała się naszym oczom mała zatoczka, stanowiąca jedyny dostęp do wysepki. Była pusta, zgasiłem silnik.
- Wskocz do wody i podprowadź łódź a ja podniosę silnik - zakomenderowałem.
Posłusznie zsunęła się do wody sięgającej do wysokości pasa ujęła łódź za dziób i podciągnęła na płyciznę. Wyjąłem ze schowka (zawsze znajdujący się na woprowskiej łodzi) koc i brodząc w płytkiej wodzie wyszliśmy na brzeg. Po chwili byliśmy przy zwalonym przez burzę potężnym pniu. Rozłożyłem koc na jego odcinku znajdującym się około metra nad ziemią. Tu się przełożysz - powiedziałem i zagłębiłem się w zarośla by dojść do krzewu wikliny. Kiedy powróciłem z cienką, metrowej długości witką, ona już leżała przewieszona przez pień ze spuszczonymi majtkami. Wypięte białe pośladki kontrastowały z opalonymi nogami. Stanąłem z boku, w odpowiedniej odległości, wziąłem potężny rozmach i uderzyłem z całej siły, syknęła z bólu, ściągnęła pośladki, na których wyskoczyła ciemnopurpurowa pręga, kiedy je rozluźniła uderzyłem drugi, a następnie trzeci raz, za każdym razem w chwili, gdy rozluźniała mięśnie. Po kilkunastu uderzeniach już płakała, a spuchnięta pupcia z prawie białej zrobiła się ciemnoczerwona. Gdy zakończyłem chłostę i kazałem jej się podnieść widziałem, że robi to z trudem.
- Ubierz się i wracamy - poleciłem,
- Nikomu Druh o tym nie powie?
- Nie powiem
Z wyszlochanym głośno "dziękuję" rzuciła mi się na szyję, a ja sam nie wiedząc, co robię przytuliłem ją mocno, delikatnie dotykając dłońmi spuchniętej gorącej dupci. Drgnęła i przytuliła się mocniej.
- No idziemy okryj się kocem, bo zimno.- Powiedziałem jakimś dziwnie nie swoim głosem. Owiniętą w koc doprowadziłem do motorówki wróciliśmy do obozu.
Harmistrz
Powrót na stronę głowną
Powrót do opowiadań
|